Prace archeologiczne

dinozaur

www.national-geographic.pl

Pewnego lata dość przypadkowo otrzymałem propozycję pracy na pełnym etacie, przy wykopaliskach archeologicznych. Rejon z którego pochodzę jest bogaty w archeologiczne znaleziska o czym świadczy wszystkim znany Biskupin chociażby. Wspólnie ze znajomym i grupą znanych nam bezrobotnych, udaliśmy się na wyznaczone miejsce. Zarówno to pierwsze jak i inne punkty odkrywkowe znajdowały się w szczerym polu.

Każdego dnia, po kilku minutach od rozpoczęcia pracy, nasz Szefuncio, a był nim profesor z miejscowego uniwersytetu, znikał w celu załatwienia formalności. Wiele musiał pewnie natrudzić się z lokalną biurokracją, bowiem za każdym razem wracał wężykiem, przytłoczony ogromem gminnych posiedzeń.

Nasza praca polegała głownie na odkrywaniu powierzchni ziemi, maleńkimi warstwami. Narzędziami, które używaliśmy do pracy były szypy – najlepiej nadające się do tej mozolnej i wyczerpującej pracy. Maleńka warstwa zostaje odkryta, i po niej przychodzi pora na następną kilkucentymetrową. Słonce wschodzi coraz wyżej i robi się coraz cieplej.

Kiedy znikał polonez profesora za horyzontem, wtedy to z żyta, pszenicy, kniei, wylatywały szpadle. Dwie, trzy osoby zaczynały przekopywać teren jak na poligonie. No teraz to robota idzie. Warstwa po warstwie znikała z wyznaczonego kawałka ziemi. Tym razem nie były to już centymentry. Za grupą „szpadlarzy” szły szypy wyrównujące teren.
Po takim sprincie przychodziła pora na sjestę. Z reguły odkorkowywano znane i lubiane wtedy wina. I tak szła robota na wykopaliskach, gdzie odkrywano wiele ciekawych rzeczy jak: urny, dzbany, itp.
Później troszeczkę się pogorszyło z tymi wypoczynkami. W sumie profesor wciąż załatwiał codziennie formalności za dnia, aby pokazywać się na 5 minut przed zakończeniem pracy i podziękować za dobrze wykonaną robotę. Czasami się nie pokazywał wcale.

Zdarzało się tak, że zostawał przez prawie większą część dnia. Były to ciekawe chwile. Wiele człowiek mógł nauczyć się od światowca. Na czym polega archeologia, jak funkcjonuje to i to, jak badać to i tamto. Były opowieści o wielkich odkryciach, o niewygasających nadziejach, niezaspokojonych pragnieniach.
Była tam jedna ciekawa historia o miejskich szaletach. Bowiem to miejskie szalety były jak skarbce – wypełnione kosztownościami. Tam bowiem zaglądali najczęściej ludzie za potrzebą. Podczas ściągania przyodziewku, dineros (pojedynczo lub mnogo) lądowały w nieczystościach. Często zdarzało się tak, że do szaletu wpadały całe sakwy. Kiedyś nie tak dawno – ponoć w Gdańsku chyba (niech ktoś mnie nawróci jeśli się mylę), jakiś osobnik rył w skamieniałym gów..e (przepraszam za wyrażenie) i odkrył niezwykłe, oryginalne i bezcenne monety.
Takich opowieści były setki, trudno je było wszystkie zapamiętać. Od czasu do czasu oczywiście nasz profesor wyjeżdżał załatwiać „formalności”.
Po dwóch tygodniach (bodajże) przysłano studenta, który miał pomagać w wykopaliskach: głównie wyznaczać teren, badać tym takim urządzeniem poziomy, fotografować i przerysowywać wykopaliska (te ciemniesze plamy) na papier milimetrowy. Do momentu jego przyjazdu, cześć z tych obowiązków (ku naszej uciesze) było wykonywane przez nas. Szczególnie odpowiadało nam robienie zdjęć jako że wtedy z zapałem oddawaliśmy się pasji robienia zdjęć, a tutaj mieliśmy do czynienia z oryginalnym Pentaxem.

Ciężki był początek naszej współpracy ze studentem. Oj ciężki. Każdy próbował się jakoś dostosować do wymogów ambitnego, ale sympatycznego Studenta. Po niedługim jednak czasie Student zrezygnował ze swojego niedocenionego planu i zaczął nawet akceptować niektóre wybryki naszych szpadlarzy.
Wakacje na półmetku, żniwa już się zaczęły, a nasza ciekawa praca, często bardzo męcząca praca, powoli się kończyła. I kiedy już mieliśmy rozstawać się z przygodą wykopalisk, odnajdywano nowe miejsce i rozpoczynało się kolejne „rycie”. Ale za którymś tam razem przyszedł ostateczny koniec.
Archeologia to dość ciekawe zajęcie, oczywiście jak odkrywa się monety nie grzebiąc w gów..e.