Wyprawa nad morze, której ostatnia faza powrotu była najbardziej wykańczającym wydarzeniem tego roku
[youtube id=”OA1V7cI28hI”]
Piszę tego posta, wierząc że kontakt z klawiaturą pozwoli mi się odrobinę uspokoić. Wydarzenia kilku godzin wstecz, jak również bardzo mocna kawa, red bull, ogromny stres i świeża dawka adrenaliny wstrzykiwanej co chwila, nie pozwalają mi iść od razu spać. Ból głowy przejdzie jak ustanie zmęczenie. Do tego wystarczy sen. Wydarzenia wspomniane powyżej dotyczą naszego dzisiejszego – a raczej wczorajszego, powrotu z wakacji. Oczywiście urlop kilkudniowy był wspaniały, no ale jak to w dobrych filmach bywa, najlepsza akcja na samym końcu (łyk ciepłego rumianku).
Moim zdaniem, interesujące byłoby opisać całe wakacje (jak to było zeszłego roku chociażby – próba wyprawy do Amsterdamu). Ale nie starczyłoby na to i czasu i sił. Obiecuję to zrobić w niedalekiej przyszłości. Żeby jednak przejść do meritum, muszę zacząć od krótkiego wstępu, który swoimi wydarzeniami poprzedził wspomnianą końcówkę wyjazdu.
Dosyć mieliśmy trójmiejskich i puckich plaż. Zawsze coś w nich było nie tak. No ale z sinicami i zakazami kompieli nie wygrasz. Postanowiliśmy błyskawicznie nasz dzienny rozkład przygód pozmieniać. Czemu by się nie wybrać na Półwysep Helski – de hel oł je? Gdzie może nas dowieść z Rewy jedna godzina? Do? Do? No właśnie, do Chałup!