Wyprawa nad morze, której ostatnia faza powrotu była najbardziej wykańczającym wydarzeniem tego roku

[youtube id=”OA1V7cI28hI”]

Piszę tego posta, wierząc że kontakt z klawiaturą pozwoli mi się odrobinę uspokoić. Wydarzenia kilku godzin wstecz, jak również bardzo mocna kawa, red bull, ogromny stres i świeża dawka adrenaliny wstrzykiwanej co chwila, nie pozwalają mi iść od razu spać. Ból głowy przejdzie jak ustanie zmęczenie. Do tego wystarczy sen. Wydarzenia wspomniane powyżej dotyczą naszego dzisiejszego – a raczej wczorajszego, powrotu z wakacji. Oczywiście urlop kilkudniowy był wspaniały, no ale jak to w dobrych filmach bywa, najlepsza akcja na samym końcu (łyk ciepłego rumianku).

Moim zdaniem, interesujące byłoby opisać całe wakacje (jak to było zeszłego roku chociażby – próba wyprawy do Amsterdamu). Ale nie starczyłoby na to i czasu i sił. Obiecuję to zrobić w niedalekiej przyszłości. Żeby jednak przejść do meritum, muszę zacząć od krótkiego wstępu, który swoimi wydarzeniami poprzedził wspomnianą końcówkę wyjazdu.

Dosyć mieliśmy trójmiejskich i puckich plaż. Zawsze coś w nich było nie tak. No ale z sinicami i zakazami kompieli nie wygrasz. Postanowiliśmy błyskawicznie nasz dzienny rozkład przygód pozmieniać. Czemu by się nie wybrać na Półwysep Helski – de hel oł je? Gdzie może nas dowieść z Rewy jedna godzina? Do?  Do? No właśnie, do Chałup!

Chałupy welcome too – jak śpiewał Zbigniew Wodecki. W Chałupach byłem i uwierzcie mi na słowo, żadnych tam nudystów nie  było. A rozglądałem się dobrze i niczego podejrzanego nie widziałem. Pominę tutaj szczegóły – takie zbiegi okoliczności, jak chociażby ten jak we Władysławowie akurat, w Radio Gdańsk zaśpiewał Chris Rea – swoją Road to Hel, albo jak właśnie na Półwyspie Helskim, dokładnie w tym samym czasie, wylądował mój ulubiony kuzyn. Oczywiście dowiedziałem się o tym w drodze powrotnej.

Już przechodzę do sedna.

Po zjedzeniu najgorszego dania fastwodowego na świecie (bar przy parkingu), postanowiłem pojść po termos, żeby wlać do niego wrzątek na późniejszą kawę. Teraz wyobraźcie sobie mnie, albo lepiej będzie jak wyobrażacie sobie siebie. Widzicie siebie w momencie zatrzaskiwania drzwi od bagażnika i wzrokiem żegnacie kluczyki, które odkładacie na turystyczną torbę, która oczywiście jak na złość, została właśnie w bagażniku. I co jakie to uczucie?

No właśnie – kaszana. Nie mogłem w to uwierzyć. Dla pewności sprawdziłem kieszenie. Może to mi się tylko przewidziało, a kluczyki siedzą sobie jak zawsze w kieszeni.

Niestety nie!

Kluczyki pozostały w środku. Samochód zamknięty – prawie 400 kilometrów od domu. Świetnie! Fajnie, że będę w domu o 20:00. Pocieszam się tym, że mam Assistance 24h w najwyższym pakiecie. Sprawdzam dla pewności czy jest opcja otwierania zamków w chwili zatrzaśnięcia kluczyków. Jest i to 4 razy w roku. 4 razy w roku mogę zatrzasnąć kluczyki, a oni mi je cudownie wyciągną. Spisałem wszystkie niezbędne dane i zadzwoniłem. Miły żeński głos przyjął zgłoszenie. Na koniec słyszę coś takiego: W przypadku kiedy jednak kierowca – mechanik assistance na drodze, nie poradzi sobie z otwarciem samochodu, będzie musiał wziąć samochód na hol i zawieść do najbliższego serwisu. Jakoś mi się w to nie chciało wierzyć. Skoro jest w pakiecie taka usługa, to na pewno nie powinno stanowić to żadnego problemu. Z błogim spokojem wysłuchuję ostatnich zdań, które mówiły o tym, że w ciągu 5-10 minut zadzwoni telefon od obsługującego zlecenie, a po 30-40 minutach pomoc drogowa powinna być już na miejscu.

Telefon zadzwonił idealnie. Minęło prawie 10 minut. Dzwonił pan z Gdynii. Wypytywał o samochód. Nie mówił nic o otwieraniu samochodu. Od razu sugerował odholowanie samochodu do najbliższego warsztatu. Ostatecznie powiedział, że jak auto jest zaciągnięte hamulcem ręcznym, to na nic się ma jego laweta, bo na jego lawetkę tylko dwa koła wchodzą, a reszta jedzie po asfalcie.

Takie buty – pomyślałem. Koleś mówi, że zaraz zadzwoni do jakiegoś innago laweciarza, który ma dużą lawetę, na którą na pewno wejdzie mój samochód. Biznes kwitnie. Czekam i czekam, a telefon jak nie dzwonił, tak nie dzwoni. Zbulwersowany komentuję, że to jest jawne wyłudzanie kasy (najpierw od ubezpieczonego, a później z instytycji, która tym burdelem zarządza (firma assistance)*. Kiedy padło, że to mafia, Julian zapytuje: A co to jest mafia? Nie mam sił żeby mu wytłumaczyć. Kiedyś na pewno się dowie.

Nie czekam dłużej i postanawiam wyszukać w niecie jakiegoś lokalnego fachowca. O jest – pierwszy z brzegu – stronka prosta, całkiem nieźle wypozycjonowana. Awaryjne Otwieranie Samochodów WładysławowoCoś mi podpowiada, że to profeska. Pan odbierający telefon, po usłyszeniu kilku odpowiedzi dotyczącej modelu, rocznika auta, od razu mówi, że może je otworzyć. Jak zechcę to pojawi się w przeciągu pół godziny. Wyjątkowo zapłacę jedynie 150zł. Odpowiedziałem, że skontatkuję się szybko z assistance, żeby sprawdzić jak tam postępy prac poszukiwawczych. Oczywiście, opcja z lawetami odpadała na całej długości. To zajęłoby pewnie 1-2 dodatkowe dni. Dzwonię do laweciarza. Twierdzi, że nadal nic nie znalazł i że jak coś znajdzie to na pewno się skontaktuje. Zdesperowany mówię mu, że spróbuję znaleźć kogoś lokalnie. Dzwonię do AOSW. Pan mówi, że jest już w drodze. W międzyczasie dzwoni do mnie z nieznanego ID jegomość z assistance, twierdząć, że na pewno dzisiaj już nie znajdą nikogo z dużą lawetą i żebym najlepiej poradził sobie sam. No puede ser! Koleś mnie załamał. Chciałem się na niego wydrzeć, ale ostatecznie podziękowałem mu za rozmowę. Odczekałem kilkanaście minut, po których pojawił się pan z AOSW. Całą akację przeprowadził w mniej niż 2 minuty (łącznie z wyciągnięciem narzędzi z bagażnika). Po czym przywitał się z dzieciakami, grzecznie zapytując jak mają na imię. Na koniec wziął należycie odliczone banknoty (po które wcześniej musiałem gajtkować na przeciwległe pole namiotowe). Ścisnął mi rękę i odjechał.

Byłem w głębokim szoku. Byłem wniebowzięty. Cała złość na ubezpieczenie assistance AUTO 24H przeszła. Gdybym od razu to zrobił, zaoszczędziłbym sobie i moim bliskim, sporo czasu. Było bardzo późno. Pora na pakowanie. Kiedy włączyłem silnik, usłyszałem znane sobie charczenie. Co jest do diaska? Podniosłem maskę. Charczenie dobiegało od strony pompy wspomagającej układ kierowniczy. Wyłączyłem silnik. Sprawdziłem poziom płynu wspomagania kierownicy, a tam pustka! Nie do wiary! To nie może być prawda. No niestety! Tak to prawda. To już trzecia długa podróż, której Henry niestety nie podołał.

To co wydarzyło się przez następne 7 tytanicznych, niebywale męczących, wymagających silnego ducha, godzin – opowiem może jutro (tzn. dzisiaj). Rumianek zaczyna działać i muszę iść spać. Głowa wciąż boli. Do pracy dzisiaj nie dam rady wstać.

* AXA Ubezpieczenia TUiR S.A.

30.07.2016

Po przeczytaniu tej historii mój znajomy z pracy tak oto skwitował całą sytuację. – Ja nigdy nie mam z tym problemu – mówi. Mam ze sobą żonę, która zawsze zabiera ze sobą drugi kluczyk. Ot sposób, gdzie ludzka zaradność zwycięża.