Rodzinna wyprawa w Góry Sowie

W długi weekend wspólnie z całą rodzinką wybraliśmy się na wycieczkę w góry. Była to dla wszystkich pierwsza wycieczka w te okolice. Gdyby ktoś nie wiedział gdzie znajduje się to miejsce, to wyjaśniam, że Góry Sowie to pasmo górskie Sudetów Środkowych, położone w województwie dolnośląskim.

Chcieliśmy wystartować już w sobotę, ale z uwagi na brak miejsc w schronisku do którego się wybieraliśmy, postanowiliśmy sobotę spędzić na odpoczynku i przygotowaniach do wyprawy. Po zakupie prowiantu oraz ustaleniu ostatecznego szlaku naszej podróży, prawie byliśmy gotowi aby pójść spać. Dzieciaki dawno już przewracały się na bok, kiedy zaczęliśmy wspominać okres dzieciństwa i przygotowań do wycieczek. W sumie to wspominała Mane, bo ja z moją rodziną poza niedzielnymi wypadami do kościoła raczej nigdzie się nie wybierałem (nie licząc przygotowań do obozów wędrownych, bo te były częścią późniejszej fazy dziecięcego dojrzewania). Założyliśmy, że z Poznania wyjedziemy po szóstej. Mieliśmy świadomość tego, że cała wyprawa będzie zależeć nie tylko od pogody, ale i naszego ogólnego nastawienia. Idea była jednak taka, żeby spędzić ze sobą te trzydniowe wakacje. Zadanie w postaci planowanej pobudki wypełniliśmy bezproblemowo. Gorzej było wyjść z domu. Inaczej jest jak się człowiek śpieszy na samolot lub pociąg i musi być o wyznaczonej godzinie w określonym miejscu. Mieliśmy ten komfort, że podróżując samochodem, mogliśmy wyjść z domu o dowolnej godzinie. Nie raz było już tak, że musieliśmy brać kolejny autobus lub pociąg, bo przed samym wyjściem okazywało się że czegoś zapomnieliśmy, albo dziecko chciało kupę, albo trzeba było przygotować jedzenie na drogę, wyłączyć reaktor jądrowy, itp. Wierząc że w tempie w jakim się guzdrzemy na pewno nie będziemy na czas, postanowiliśmy poddać się jego bezgranicznej mocy. Wychodząc z dzieciakami z domu na dłużej niż godzinę musisz być przygotowany – przczynajmniej warto zabezpieczyć katering. To stwierdzenie jest dla nas tak oczywiste jak oczywista jest oczywistość.

Komu w drogę temu przygoda

Dzień 1/3

Wyjechaliśmy około 8:30. Pogoda była taka sobie. Klimat w miarę łagodny, ciepło, ale bardzo mgliście. Po około 4 godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszego punktu naszej wyprawy – Zapory Wodnej w Zagórzu Śląskim (nad Jeziorem Lubachowskim). Przepięknych widoków dopełniło słońce, które powitało nas swoimi ciepłymi promykami. No i cudowne kolory lasów liściastych. Gaba troszeczkę zawiedziona stwierdziła, że nigdzie nie ma koników. Jednak wcześniejszy widok kilku osiołków skubiących trawę, zdołał jak na razie zaspokoić jej wymagania względem wycieczki.

Widok na Jezioro Lubachowskie

Widok na Jezioro Lubachowskie


Droga prowadząca na zaporę wodną

Droga prowadząca na zaporę wodną


Przejść na drugą stronę można górą lub dołem

Przejść na drugą stronę można górą lub dołem


Ponad 100 letnia tama dostarcza wody do położonej 1 km niżej elektrowni

Ponad 100 letnia tama dostarcza wody do położonej 1 km niżej elektrowni


Budowla wzbudziła zachwyt wśród małych i dużych

Budowla wzbudziła zachwyt wśród małych i dużych


Jeszcze tylko rodzinne zdjęcie i w drogę

Jeszcze tylko rodzinne zdjęcie i w drogę

Zapora i widoki jakie się z niej rozpościerają są godne odwiedzin tego miejsca. Jeszcze kilka lat temu, żeby przejść tamą trzeba było płacić 2 zł od głowy. Obecnie przejście jest darmowe. Razić mogą jedynie śmieci, które pływają na powierzchni jeziora – tuż przy samej tamie.
Podsłyszana rozmowa grupy starszych osób, przechadzających się po tamie: – Wypadałoby te śmieci wyłowić! A ja na to (do Mane) – Drogi panie mądraliński – wypadałoby raczej nie śmiecić i zabierać odpadki ze sobą do najbliższego kosza (który stał przy wejściu na tamę).
Szkoda, że nie mieliśmy zbyt wiele czasu bo do kolejnego celu naszej wyprawy – Zamku w Grodnie, moglibyśmy wybrać się na pieszo: szlakiem 1 lub samochodem szlakiem 2 (patrz mapa). Ostatecznie zaparkowaliśmy na ul. Głównej w Zagórzu Śląskim i pieszo wybraliśmy się do zamku. Po drodze mijaliśmy przepiękny las liściasty. Mimo tego, że większość liści już opadła, nadal magia kolorów tworzyła bajkowy klimat. Przyspieszyliśmy kroku żeby nacieszyć się zamkiem, który o tej porze otwarty jest tylko do godziny 16:00.

Jesienne kolory jeszcze nie wygasły

Przepiękny las liściasty u podnóża zamku


Opuszczona chata na szlaku

Opuszczona chata na szlaku

Nareszcie dotarliśmy do największej atrakcji tego dnia – Zamku Grodno. Nie będę opisywał historii tego niezwykłego miejsca, którą można sprawdzić chociażby na wiki. Bilety bardzo tanie (normalny 10zł, ulgowy 7zł, dzieci do lat 4 za darmo; bilet łączony z innymi atrakcjami regionu daje dodatkowe zniżki).

Wall-E szukający Ewy na Zamku w Grodnie

Wall-E szukający Ewy na Zamku w Grodnie

Niezbyt wielkie na pierwszy rzut oka miejsce, zapewnia sporą dozę przeżyć. Zamek zarówno od zewnątrz jak i wewnątrz wygląda bardzo wiarygodnie. Zarówno ruiny zamku jak i nowożytne elementy konstrukcji, twarzą bardzo ciekawą kompozycję. Surowe, zimne wnętrza odzwierciedlają klimat jaki mógł panować w tamtych czasach (na pewno nie dla wenezuelskich cieplusińskich). Do dyspozycji zwiedzających jest przewodnik, który ciekawie może i opowiada, ale eksploracja terenu na własną rękę (zwłaszcza z dzieciakami) jest o wiele ciekawsza. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od dziedzińca, po czym przechodząc po poszczególnych komnatach dotarliśmy do wieży. Powiem krótko – odwiedziny tego miejsca tylko po to, żeby zobaczyć przecudowne widoki rozpościerające się na okolicę, są godne pomyślunku.
Na koniec zajrzeliśmy do sali tortur, w której znajduje się mini muzeum i pożegnaliśmy kościotrupa zamkniętego w lochu za kratami.
UWAGA!!! Miejsce to (zwłaszcza wieża i sala tortur) nie nadaje się dla osób, które mogą odczuwać obecność „czegoś lub kogoś”. Zwłaszcza sala tortur, osobom „uduchowionym” mającym predyspozycje medialne, może popsuć cały zamkowy wypad. (no chyba, że ktoś koniecznie zamierza spotkać Białą Damę to co innego)

Brama wejściowa do Zamku Grodno

Brama wejściowa do Zamku Grodno


Zamek widziany od strony kasy

Zamek widziany od strony kasy


Czyżby Wall-E zobaczył na wieży Białą Damę

Czyżby Wall-E zobaczył na wieży Białą Damę


Kolejna brama do zamku

Kolejna brama do zamku


Widok z wieży na Jezioro Lubachowskie

Widok z wieży na Jezioro Lubachowskie


Las u podnóża zamku

Las u podnóża zamku


Wall-E wdycha górskie powietrze - zaraz po tym wyskoczy mu klocek

Wall-E wdycha górskie powietrze (zaraz po tym wyskoczy mu klocek 🙂

Wykończeni, ale zadowoleni dotarliśmy do miejscowości Sokolec, w której znajdowało się nasze schronisko. Bez problemu znaleźliśmy gospodarstwo, w którym mogliśmy zaparkować samochód (koszt 15 zł za pełną dobę w zadaszeniu; dzień – 7 zł). To nie był koniec naszej wyprawy. Po założeniu plecaków zaczęliśmy się wspinać, żeby po około 30 minutach dotrzeć do Schroniska „Orzeł”.

Schronisko Orzeł - Sokolec - Góry Sowie

Schronisko Orzeł – Sokolec – Góry Sowie

Miejsce można byłoby rzec wymarzone. Nie tylko dzięki położeniu – czyt. piękne widoki, ale i cenie (110zł za dwie noce) można byłoby sądzić, że jest to miejsce idealne na wakacje. Ale jak się później okazało miało ono swoje wady. Ale o tym w następnym poście.

Wielka Sowa, Kopalnia w Nowej Rudzie i Kłodzko

Dzień 2/3

Poranna pobutka nie należała do trudnych, z racji tego, że padnięci poszliśmy wcześnie spać. I nawet hałas jaki robili sąsiedzi z pokojów obok, nie przeszkodził nam w zaśnięciu. Na śniadanie nie poszliśmy, bo mieliśmy własny prowiant. Ta informacja przekazana właścicielowi schroniska, troszeczkę go poddenerwowała. Od tego momentu, postać ta nie była już dla nas tak miła jak w momencie przybycia. Zwykła prośba o wrzątek była nie lada wyzwaniem, dlatego nawiązanie znajomości z paniami z kuchni stanowił klucz do rozwiązania tego problemu. Ekspertem w czatowaniu z nimi była Mane, która potrafiła zauroczyć ich swoim „niezwykłym” polskim.
Postanowiliśmy wyjść na szlak i zdobyć najwyższy szczyt Gór Sowich – tj. Wielką Sowę (1.015 m.n.p.m.). Z uwagi na to, że startowaliśmy z wysokości schroniska (875 m.n.p.m.), cały dystans zajął nam nie więcej niż 45 minut. Można powiedzieć, że było to tempo żółwie. Z uwagi na to, że trasa zalicza się do bardzo łatwych, nie dziwił widok całych rodzin – łącznie z niemowlakami, które wchodziły bądź schodziły z góry. Niestety zbyt wielka mgła nie pozwoliła nacieszyć się widokami, ale za to stworzyła niesamowitą scenerię. Dzieciaki próbowały wypatrzyć Buki, ja zaś rozglądałem się za Włuczykijem. Ktoś przecież musiał być sprawcą unoszących się w powietrzu oparów.

Zawiewało od czasu do czasu grozą

Zawiewało od czasu do czasu grozą


Takie piękności były częstymi widokami

Takie piękności były częstymi widokami

Biegnący w przodzie Julek, rozglądał się za czerwonym szlakiem. Zatrzymywał się na rozwidleniach, niepewny tego gdzie iść dalej. Po drodze minęliśmy maleńką wieś „Sowa” ze Schroniskiem o tej samej nazwie (900 m.n.p.m.) Kto głodny może zatrzymać się tutaj i zjeść danie firmowe – pstrąga faszerowanego.
Z tego miejsca, na sam szczyt już naprawdę niedaleko. Pogoda na tym etapie wyprawy stawała się coraz bardziej uciążliwa. Było naprawdę zimno, ale to nie powstrzymywało ani nas, ani sporej liczby turystów. Większość witała nas z uśmiechami na twarzy, inni pogrążeni byli we własnych myślach. Byli też tacy, których widocznie, szum drzew nudził bo woleli maszerować ze słuchawkami na uszach. Może zamiast szumu drzew, nasłuchiwali szumu morza?
Dotarliśmy do celu. Przed nami stanęła wysoka na 25 metrów wieża widokowa. Przepiękna budowla z 1906 roku stanowi symbol całej okolicy.
Niestety w tym dniu nie mogliśmy zobaczyć prawie całych Sudetów (od Karkonoszy po Masyw Śnieżnika) a nawet Wrocławia. I nawet gdyby Włuczykij nie testował gandalfowej fajki, wejście na więżę nie byłoby możliwe dlatego, że czynna ona jest od 01 maja do 31 października (bilet normalny: 4 zł, ulgowy 2 zł, dzieci do lat 6 – wejście darmowe).
Rozłożyliśmy się z prowiantem w małej chatce. Dzieciaki z utęsknieniem oczekiwały tego, co w pewnym sensie motywowało je do marszu, a mowa tutaj o czekoladzie. Na takie wyprawy czekolada nie tyko dodaje energii, ale poprawia samopoczucie i czyni wycieczkę o wiele przyjemniejszą.
Wybierając się na ten szczyt, nie bójcie się obiecać dzieciom, że zobaczą sowę. Co prawda jest ona wyrośnięta i nie trzepocze skrzydłami, ale można zrobić sobie z nią zdjęcie.

Ciekawe dlaczego szczyt ten nazywa się Wielka Sowa

Ciekawe dlaczego szczyt ten nazywa się Wielka Sowa??

Zejście było już o wiele szybsze. Kolejnym etapem naszej wyprawy była Kopalnia Węgla Kamiennego w Nowej Rudzie. Jadąc do Nowej Rudy, skorzystaliśmy z bardzo malowniczej drogi (trasa samochodowa 1 na mapie powyżej).

Gory Sowie

W drodze na Gory Sowie

Cudem dotarliśmy na ostatnie przejście grupowe z przewodnikiem, bo jak większość atrakcji turystycznych w tym sezonie i ta była czynna do 16:00. Cena za bilet normalny to 15 zł, ulgowe 12 zł. Fajne jest to, że pokazując bilet z innych atrakcji, można uzyskać zniżkę. Wybraliśmy odpowiednie kaski i ruszyliśmy za przewodnikiem. Większość zwiedzających wybrało kaski żółte, co nie wróżyło im najlepiej. Pamiętajcie, żeby pod żadnym pozorem nie wybierać właśnie tego koloru, bo jest on przypisany miodziarzom. A miodziarze odpowiedzialni byli w kopalniach za wynoszenie „uli”, do których to uli lepiej było się nie zbliżać. Tym, którzy jeszcze się nie domyślili dodam tylko, że ule wypełniały swoimi pachnącymi zapaszkami, pracujące w pocie czoła pszczółeczki. Cała moja rodzina, wybrała kaski czerwone, czyli kaski elektryków, a jak wiadomo elektryka bród nie tyka. Zaś ja moi drodzy, nieświadomie – powtarzam nieświadomie, wybrałem kask biały, który oznacza szefuncia.
Pierwsza powstała na świecie kopalnia węgla kamiennego, miała swój klimat. I mimo tego, że nie zjeżdżaliśmy szybem w dół, zeszliśmy około 40 metrów pod powierzchnię ziemi. Ciekawe historyje z życia kopalni wraz z pokazami, dopełnione były piskami kobiet, zastraszanych przez ducha – skarbnika kopalni, który był ciekawym uzupełnieniem całego spektaklu. Na samym końcu odbył się zjazd prawdziwą kolejką, która jest pierwszą tego typu atrakcją w Polsce.

Kopalnia Węgla Kamiennego w Nowej Rudzie

Nie ma nic lepszego dla dzieciaków niż lampki – czołówki warto pomyśleć o tym wcześniej i zabrać je ze sobą

Nachodziliśmy się tego dnia dość sporo i że wciąż mieliśmy sporo dnia (chociaż ciemno wszędzie – głucho wszędzie), postanowiliśmy wybrać się na obiad do Kłodzka. Cieszył mnie fakt powrotu do tego miejsca. Pamiętam obozy wędrowne, na których dwukrotnie odwiedzałem te okolice. W Twierdzy Kłodzkiej bawiłem się nawet kiedyś na koncercie muzyki country. Kto był to wie, jak czadersko można bawić się w tak ciekawym miejscu, przy tak oryginalnej muzyce (zabrakło wtedy kobyłek – iiiiiihhhhaaaaaa!)
Pierwsze wrażenia z tego miasta były dość pozytywne. Fajnie było poprzechadzać się nad rzeką. Cała ta część miasta jest fajnie odrestaurowana – to chyba efekt licznych powodzi jakie nawiedziły to miasto. Ale kiedy wyszliśmy mostem do centrum miasta, przeżyliśmy szok. Dawno nie widziałem tylu dresiarzy na metr kwadratowy. Mane mówi na nich malandros. Otóż, niezbyt ruchliwe ulice, alkoholowo-narkotyczne spojrzenia owych malandros. lekka mgiełka i niewyraźne oświetlenie, dawały lekki posmak grozy temu miejscu. Na dodatek trudno nam było znaleźć jakikolwiek lokal gastronomiczny inny aniżeli pizzeria (pod tym względem czuliśmy się jak we Włoszech). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Restaurację Kryształową, która nie tylko zapewniła niezłe widoki, ale dzięki niej zjedliśmy zdrowo, tanio i dobrze.

Widok z Restauracji Kryształowa - Kłodzko

Widok z Restauracji Kryształowa – Kłodzko

Po tym była jeszcze kawunia i deserek, a dla dzieciaków lody. Julian nie dowierzał, że zamówiliśmy mu lody. Nieświadomym wyjaśniam, że Julian zagorzałym amatorem lodów jest.
Na koniec nastąpiły pamiątkowe zdjęcia.
Po powrocie do schroniska zagraliśmy kilka partyjeczek prostej i ciekawej gry UNO. Polecam bo to gra od 2 do 100-ego roku życia. Pamiętam jak dwa lata temu siedzieliśmy przy plaży Morza Karaibskiego i z 95 letnią babcią Mane „Jujitą” (czyt. Huhitą – od imienia jej męża Julia czyt. Hulia) grywaliśmy w tą grę. Nie uwierzycie, ale większość rozdań wygrała Gabi (4,5 lat)

Nocka nie należała do łatwych. Nowa ekipa przybyszy w schronisku, balowała do późnych godzin porannych. Czym późniejsza godzina, tym bardziej byli nawaleni. Mógłbym wyjść i zakrzyczeć: – Co się tutaj dzieje i dlaczego mnie nikt nie zaprosił? – no ale czasy się zmieniają i człowiek też wyrasta z takich rzeczy. Dobrze, że rodzina (zwłaszcza dzieciaki) spała, kiedy dało się słyszeć na korytarzu słowa typu: „ty ździro czekaj na mnie w pokoju”. Około drugiej nad ranem mój umysł i ciało poddały się woli siły wyższej. Przyziemny, aczkolwiek błogi proces snu nastąpił.

Książ – magiczne miejsce

Dzień 3/3

To był nasz ostatni dzień piciuteńkich wakacji. Pogoda spisała się na medal. Właściwie w ciągu tych trzech ostatnich dni, wtorek był najcieplejszy i najbardziej słoneczny. Przez chwilkę przeszło nam przez myśl, że moglibyśmy już wracać do Poznania. Byliśmy odrobinę zmęczeni tym łażeniem, ale zachowaliśmy zdrowy rozsądek i pożegnaliśmy te domatorskie zamierzenie prawie tak szybko, jak szybko się pojawiło. Jak się okazało to co najlepsze, było dopiero przed nami.

Park w Książu

Park w Książu – wszyscy spacerowali wyznaczonymi ścieżkami, tylko my jak niewychowane dzikusy eksplorowaliśmy park w naturalny dla nas – fristajlerowy sposób

Na sam koniec zostawiliśmy sobie urokliwy Książ. Pamiętam, że byłem tam na początku XXI wieku. Moje wspomnienia z tego miejsca, związane były z kilkoma przymiotnikami: pięknie (to też było jesienią) i spokojnie. Myśli jakie wtedy zabrałem z Książa były jak najbardziej pozytywne. Jak myślicie czy i tym razem było podobnie? Pewnie, że Was nie oszukam – przecież z samego tytułu posta wynika, że było co najmniej przyzwoicie 🙂
Przejazd z Gór Sowich do Książa zajął nam około pół godzinki. Nigdzie się nie spieszyliśmy. Słoneczko świeciło, samochód wlókł się z taką prędkością, ażeby każdy mógł rozejrzeć się po pięknej okolicy. Polska jesień jest cudowna w takie dni jak ten. Wyobraźcie sobie teraz gdybyście po raz pierwszy zobaczyli ją na własne oczy. Z tymi cudownymi kolorami, z tym orzeźwiającym chłodem i promykami słońca, które rozgrzewają nas wewnętrznie i każą cieszyć się tymi chwilami. Takie uczucia mają cudzoziemcy niektórych krajów, gdzie pora sucha i deszczowa nie pozwala cieszyć się z takich dobrodziejstw na codzień.
W eterze dużo czeskich stacji, które puszczają optymistyczną nutę. Tylko co jakiś czas „łapiemy” radiową trójkę, która utrwala nas w przekonaniu, że to jeszcze nasze rodzime ziemie.
Dojeżdżamy na miejsce. Widok ogromnej ilości samochodów, każe nam nie przejeżdżać przez bramę zamkowego ogrodzenia. Parkujemy na parkingu umiejscowionym na polu obok (całodobowy parking 8 zł). Do jednej z głównych atrakcji tego miejsca dzieliło nas zaledwie kilka kroków. A jest tutaj mowa o stadninie i wybiegu, na którym wypasała się cała chmara koni. Gabriela była wręcz zachwycona. Jej miłość i zachwyt do koni i wszystkiego co je przypomina (od kucy począwszy, a skończywszy na osłach), kazał jej nacieszyć się bezpośrednim kontaktem z czterokopytnymi. Zresztą była to frajda dla całej rodziny. Nie jestem znawcą ras koni, ale w przewodniku napisali, że jest to rasa śląska. Kaj ni wim czy godoły – czy rżoły po śluńsku, ale trowe z rynców ino wicher wpiprzoły.

Konie w Książu

To były piękne chwile – szczególne dla naszej Gabrielinci

Trudno było nam się oderwać od pięknych zwierzątek. Spacerkiem, ale nie jak przeciętni Kowalscy, zaczęliśmy iść w stronę zamku. Staraliśmy się omijać drogę i wszelakie możliwe ścieżki, żeby osaczyć książęcy park ogromem naszego zachwytu. Po kilku chwilach naszym oczom ukazał się on. Cel naszej wyprawy – Zamek w Książu w pełnej krasie. Czym bliżej byliśmy u wejścia do kompleksu zamkowego, tym większe zdziwienie narastało w moim umyśle. Prawdę powiedziawszy byłem w szoku co się tam dzieje. Luda cała masa. Czułem się jak na wiejskich dożynkach. Było naprawdę tłoczno – wszędzie – nawet do gofrów z kremem. Przechadzając się po dziedzińcu przedzamcznym postanowiliśmy, że do zamku raczej wchodzić nie będziemy. Przeraziły nas nie tylko kolejki do kas, ale i brak pewności czy dzieciaki nie będą się nudzić. Wszystko to wokoło zajeżdżało komerchą. Do ogrodów się nie dostaliśmy bo pozamykane o tej porze. Postanowiliśmy, że na pewno kiedyś tutaj wrócimy – dzieci będą większe, ludzi będzie może mniej (w tygodniu, poza sezonem).
Mimo tego całego splendoru i tłumów (dosłownie jak na finale pielgrzymki na Jasną Górę), udało nam się znaleźć kilka odosobnionych miejsc, żeby nacieszyć się spokojem i ukoić duszę.

Zamek w Książu

Zamkowe ogrody niestety o tej porze są pozamykane – na zdjęciu jedno z wejść


fragment zamku w Książu

Na szczęście nie wszystkie miejsca były zatłoczone

Po naładowaniu baterii, zdecydowaliśmy się odwiedzić ruiny starego zamku w Książu. Niewiele o nich słyszeliśmy, tylko tyle że są. Na pytanie zadane parkingowemu jak tam dotrzeć, ten odpowiedział, że można iść o tam – wskazał na wzgórze w oddali, gdzie rzeczywiście jakieś mury stały. Ale jegomość popatrzył na nas i powiedział, że z dzieciakami to nie damy rady bo trzeba się wspinać po skałach (jak się później okazało była to gówno prawda). Polecił nam za to czerwony szlak, który biegnie wokoło całego parku i okolicznych miejsc – zajmuje to prawie pół dnia.
Zegarek wskazywał 14:00 i raczej to nie była pora, żeby zaczynąć tak długą eskapadę. Zdecydowaliśmy się na ekstrimum. Pierwotnie mieliśmy zamiar zostawić płeć piękną z końmi i sami spróbować wspinaczki skałkowej, ale dziewczęta ostro zareagowały i zadecydowaliśmy, że albo wszyscy albo nikt. Cel osiągniemy albo nie, ale całą rodziną. Była to bardzo dobra decyzja.
Trasa rozpoczęła się niewinnie. schodziliśmy łagodnie lasem w dół rzeki. Jak się okazało trafiliśmy na szlak, który prowadził nas przez strome zbocze góry. W dole słychać było szum płynącej Pełcznicy, z prawej podziwialiśmy przepiękny widok nowego Zamku w Książu, zaś na wprost siebie w zachodzie słońca wyrastały przed nami ruiny tego starego.

Zamek w Książu - widok z daleka

Nad przepaścią – w dole szum rzeki, zaś po prawej piękny widok na „nowy” zamek


Ruiny starego zamku w Książu

Nad przepaścią – zaś przed nami, po drugiej stronie rzeki, na stromym zboczu, majestatycznie wchłania resztki słońca „stary” zamek

Co chwila przystawaliśmy, żeby cieszyć się widokami. W niektórych miejscach ostatnie promyki słońca świeciły nam prosto w twarze, dając przyjemne uczucie ciepła.

pamiątkowe zdjęcie Książ

W wielu miejscach nie sposób było się nie zatrzymać. Pretekstem była chociażby rodzinna sweet-focia

Po długim spacerze, byliśmy odrobinę zrezygnowani. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć miejsca, w którym moglibyśmy przekroczyć rzekę. Najprościej byłoby rozwiesić most na linach tak ażeby dostać się do ruin zamku jak najszybciej. Woda w butelce się skończyła, cały prowiant został w samochodzie, zamkowy fastfood dawno został spalony. Już mieliśmy zamiar zawracać, kiedy na szlaku pojawiła się grupa młodych ludzi. Na pytanie jak daleko do zamku, odpowiedzieli, że to kawałeczek w dół do mostku i później stromo w górę, no i jest się w zamku. Stwierdziliśmy, że jesteśmy tak blisko, że szkoda byłoby odpuścić. Rzeczki było nam troszeczkę szkoda. bo strasznie zanieczyszczona. Nie tylko czystość wody, ale smród jaki się z niej unosił, nie pozwolił nam cieszyć się jej widokiem zbyt długo.

Rzeka Pełcznica

Rzeka – twór natury – piękna, ale kolor i smród odrażał

Kiedy byliśmy w dole doliny, zaczęło się ściemniać. Słońce dawno już tutaj nie docierało. Postanowiliśmy przyspieszyć. Żeby zmotywować zmęczone już dzieciaki, postanowiliśmy położyć wszystko na jedną szalę i rozpoczęliśmy zabawy robinhoodowo-gandalfowo-rycerskie. Po kilkunastu zdrowaśkach udało nam się dotrzeć do ruin zamku. Było to piękne miejsce, którego magia zadziwiała nas swoją dostojnością, prostotą i wiekiem.
Byliśmy zachwyceni, że mieliśmy to miejsce niemalże dla siebie. Kiedy przeszliśmy przez wieżę zamkową, wybudowaną niemalże na samym szczycie wzgórza, wyszliśmy na ścieżkę, która prowadziła do puntu widokowego. Rozciągał się z niego niebywały widok na całą dolinę – łącznie z rzeką, otaczającym wzgórza lasem i dwoma zamkami.

Ruiny starego zamku w Książu

Ruiny starego zamku w Książu


Główne wejście do zamku

Główne wejście do zamku


Ścieżka z zamku do punktu widokowego

Ścieżka z zamku do punktu widokowego

O powrocie do samochodu nie będę wspominał bo szkoda zaburzać Wasze wyobrażenie opisanej wyprawy. Było trudno, ale każdy o własnych nogach doszedł do punktu wyjścia. Zmarnowani, ale szczęśliwi dotarliśmy do Poznania około godziny 22:00.
Był to bardzo krótki, ale intensywny wypad, który w przyszłości na pewno powtórzymy. Do następnej relacji.