We dnie i w nocy wszystko mi sprzyja

Władysławowo

Jestem ponownie. Pewnie myśleliście, że się ulotniłem i niedane będzie Wam wysłuchać historii do końca (ta władza mi się podoba).
Ci, którzy znają mnie dobrze, chyba przyznają mi rację, że najzwyczajniej w świecie, na długich wyprawach samochodowych prześladuje mnie pech. Pech samochodowy! Bardzo nietypowy rodzaj pecha, który atakuje znienacka. Budzi straszne zamieszanie – zwłaszcza w moim umyśle. Umyśle, którego jedynym pragnieniem jest dowieść całą rodzinę do domu. To jest mój życiowy cel. Niestety pech znowu wypiął na mnie swój śmierdzący tyłek i po raz kolejny musiałem go zwalczać gołemi rękami. Bleee! Ale jak to zwykle bywa, swój początek rozpocznę od początku 🙂

Kiedy już samochód gotowy był do drogi – tzn., kiedy wreszcie mogłem włożyć kluczyki do stacyjki (po akcji z zatrzaśnięciem ich w bagażniku, o której możesz przeczytać tutaj*), nowy problem pojawił się nagle i zasmucił me serce błyskawicznie.
Przekręciłem kluczyki. Silnik zaczął pracować. Lekko przygazowałem, kiedy nagle usłyszałem znajome charczenie. Podobne słyszałem niecałe 3 lata temu, kiedy to wróciliśmy ze Słowenii. Wtedy to, chciałem kontynuować swoje wakacje, lecz niestety zmuszony zostałem je przerwać ze względu na maglownicę. Wszyscy z Was, którzy nie wiedzą jak wygląda samochodowa maglownica pewnie wyobrażają sobie taką maglownicę, która kiedyś stała na strychach i wykorzystywana była do maglowania pościeli. Moja babcia miała kiedyś taką dużą, w całości wykonaną z drewna. Prawdziwe cudo. Dzisiaj gdybym miał taką maglownicę to pewnie zrobiłbym z niej prawdziwe dzieło sztuki – świetnie odnalazłaby się chociażby, jako barek na napoje wyskokowe.

Przy takim charczeniu, dokładnie wiedziałem co muszę sprawdzić: zbiornik na płyn układu wspomagania kierownicy. Zobaczyłem tam tak naprawdę to, co chciałem tam zobaczyć. Pustkę! Odrobina płynu na dnie.
Za jakie grzechy, się pytam się ja? Co jest tym razem? Gdyby to problem z maglownicą to wyciekłoby wszystko. Oczywiście, co w takich sytuacjach robię? Memory Czeker! Zaprzyjaźniony mechanik. Po krótkiej rozmowie z centrum reagowania kryzysowego, opuściliśmy nieszczęsny dla nas parking. Kiedy otworzyłem szybę, żeby rozliczyć się za postój, parkingowy zapytał ile skasował mnie gość za wyciągnięcie zatrzaśniętego kluczyka. Był wyraźnie zaskoczony ceną. Myślę sobie: jak on może nie słyszeć tego charczenia. Po otwarciu okna jest ono bardzo słyszalne i uciążliwe.
No dobra do Władysławowa mieliśmy jakieś 5 km. Była godzina 19:00. Problem polegał na tym, że poruszaliśmy się w żółwim tempie, a to za sprawą gigantycznego korku. Tragedia. Pompa wspomagania była coraz głośniejsza. Nie mogę przesuwać się w takim tempie, bo ją wykończę. Postanawiłem zatrzymać samochód przy drodze na jednym z pierwszych parkingów przy wjeździe do Władysławowa. Do najbliższej stacji Statoil dzieliło mnie zaledwie kilkaset metrów. Wszedłem do środka i po chwili wyszedłem z budynku (i z siebie również).

Byłem bardzo niezadowolony! Płynu nie było, a najbliższa i ostatnia do sprawdzenia stacja benzynowa usytuowana była na wylocie miasta w stronę trójmiasta. Szybkie rozeznanie na google maps i już wiedziałem, że to będzie udręka. W szybkim tempie to pół godziny drogi w jedną stronę.
Ruszyłem przed siebie. Zadzwoniłem do Marianelli, która przypomina mi, że po drodze znajduje się wypożyczalnia rowerów. Mój sceptyzm w tym momencie był tak silny, że zupełnie nie zważałem na to, co mówiła bliska mi osoba. Ponoć występuje w przyrodzie takie przeświadczenie, że najbliższych zranić można najprościej. Faktycznie, po chwili wyłanił się punkt, gdzie można było wypożyczyć dwukołowce. Opłata to jedyne 5 zyla na godzinę. Punkt prowadził starszy, miły pan. Stwierdził, że skoro nie zajmie mi to dłużej niż pół godziny to rower wypożyczyć mi może. Bardzo się przejął opowiedzianą historią. Po wręczeniu mi roweru, dokładnie wytłumaczył jak dotrzeć do celu. Z ulicy Łąkowej wjechałem na Gdańską i spojrzałem w kierunku Zatoki Puckiej. Cudowny widok! Ponad domami unosił się błękit morza, a na nim białe płótna miniaturowych żaglówek. Malowniczy pejzaż dopieszczało ciepłe światło zachodzącego słońca. Moje włosy (albo raczej łysinę), rozwiewał powiew przyjemnego wiatru. Z daleka dostrzegłem orlena. To jedyna deska ratunku. Mam nadzieję, że tutaj znajdę to, czego potrzebuję – pomyślałem.

Przypomniałem sobie o afirmacji, która towarzyszyła mi zawsze w podobnych sytuacjach: „We dnie i w nocy wszystko mi sprzyja„. Świadomie powtórzyłem ją kilka razy. Kiedy zajechałem na stację, od razu podbiegłem do miejsca, w którym powinien znajdować się upragniony płyn. Nic takiego jednak nie znalazłem. Szukałem i szukałem i nie znalazłem żadnego płynu do wspomagania kierownicy. Byłem ugotowany. Chciałem gdzieś usiąść, zamknąć się w pomieszczeniu i z niego nie wychodzić. Może wtedy w cudowny sposób wszystko mogłoby się ułożyć. Kiedyś często przed snem, miewałem obawy odnośnie tego, jaki będzie kolejny dzień. Pojawiały się one wtedy kiedy miałem przed sobą jakieś ważne spotkanie, egzamin lub inny życiowy sprawdzian. Ostatnio nauczyłem się, że właśnie w takich chwilach nie mam na nic wpływu, a zamartwianie się na zapas to ogromna strata energii i zmarnowany czas. Wtedy zazwyczaj włączam uśmiech na twarzy, wyobrażam sobie, co najgorszego mogłoby mnie spotkać w danej sytuacji i wychodzi na to, że zawsze strach ma wielkie oczy.
Stałem przed półką z płynami (najchętniej wtedy wybrałbym te wysokooktanowe). Wziąłem kilka głębokich oddechów. Zacząłem powoli przeglądać jeszcze raz półka po półce, kiedy w połowie drogi napotkałem wzrokiem na maleńką buteleczkę, wsuniętą głęboko w półkę. Etykiety po niemiecku nie zrozumiałem, ale obrazek kierownicy podpowiadał mi, że to może być to czego szukam. Zapytałem zniewieściałego pracownika, który po wieloosobowych konsultacjach stwierdził, że to właśnie to, czego szukam. Krok do przodu. Jest dobrze. Teraz powrócić i sprawdzić, czy dolanie płynu cokolwiek zmieni. Droga powrotna minęła bardzo szybko – właściwie rower jechał sam z górki na pazurki.
Oddałem mojego dwukołowca i zapłaciłem znacznie mnie niż powinienem. Zaraz po powrocie do samochodu przystąpiłem do działania. Uzupełniłem płyn, odpaliłem auto i wolnym tempie ruszyliśmy przed siebie. Do głównego ronda we Władysławowie, korek był bardzo nieznośny. Zatrzymaliśmy się na poznanej niedawno stacji benzynowej. Idea była taka: kupujemy i wypijamy pierwszą dzisiaj kawę. Cały dzień chodziła nam po głowie. Zagorzali kawosze przypisaliby pewnie negatywne następstwa dnia jej brakowi.

Dobra, przyszła pora na sprawdzenie poziomu płynu w zbiorniku układu wspomagania kierownicy. Wcale nie zaskoczyła mnie pusta w zbiorniku. Szkoda! Na złodziejskie assistance premium 24h nie ma co liczyć w takich sytuacjach. Może na początku urlopu byliby bardziej przydatni. Kolejny telefon do centrali reagowania kryzysowego. Nastał wreszcie taki moment, którego obawiałem się najbardziej. Trzeba podjąć decyzję, co robić. Krótkie, rodzinne konsultacje i zaczeliśmy się pakować. Padła decyzja, że jedziemy.
Miałem przekonanie o ogromnym ryzyku jakie na siebie biorę. Nie daj boże „stanie mi” gdzieś na jakimś zadupiu – środek lasu czy jakieś inne dziwne miejsce (przestańcie się śmiać, to poważna sprawa jest).
Ostatnie instrukcje od Czeckera: w razie gdybyś znowu miał wyciek i skończyłby ci się płyn do układu, wtedy weź nóż i odetnij górny wężyk – ten który odchodzi od zbiornika wspomnianego układu. Wyłączy to pompę i samochód pozostanie bez wspomagania. Przecież da się z tym jeździć.

Po raz kolejny dolałem płynu. Wyruszyliśmy! Do autostrady A1 jechaliśmy z otwartym oknem i wyłączonym radiem. Nasłuchiwałem. Dzieciaki oglądały Wilcze Dzieci. Tak bardzo im się podoba historia opowiedziana w tej bajce. Cała anonimowana, japońska kinematografia zasługuje na uznanie. Kiedyś poświęcę temu zagadnieniu osobnego posta.
Mineliśmy wszystkie malownicze krajobrazy. To niebywałe, że w okolicach północnych Kaszub, zwanych inaczej Norda (między Trójmiastem, a całym landem puckim) rozpościerają się takie krajobrazy. Często ma się wrażenie, że to inna kraina – jakby się było w górach. Teraz żegnaliśmy się już z tymi widokami. Byle do przodu, byle zaliczyć kolejny kilometr. To jak walka ze sobą, z własną cierpliwością, psychiczną wytrzymałością.
Zastanawiam się czy to tylko ja tak mam, że się tym tak przejmuję? Jak Ty byś na to zareagował/a?
Mijając trójmiasto, przystawaliśmy co jakiś czas na czerwonych światłach. Było to akurat bardzo korzystne, bo ruchu nie było zbyt dużego, przejazd był bardzo dynamiczny, bez zbędnych przestojów. A po drodze policjanci z suszarkami, trolejbusy (nie wiedziałem, że w Gdyni je mają), niewielki ruch samochodowy opuszczających przymiejscowe markety.

Było już ciemno, kiedy dojechaliśmy do początku autostrady A1. Na tym etapie podróży byłem już w stanie afirmacyjnych uniesień. Niewiele potrzeba, aby się uspokoić i skoncentrować na szybkiej i pewnej jeździe: „We dnie i w nocy wszystko mi sprzyja„. Zdanie to, żywcem wyciągnięte z Potęgi Podświadomości, magicznie podnosiło mnie na duchu i dawało dużo nadziei, że się powiedzie. Pogoda się pogarszała, ciemność ogarniała całą autostradę. Widoczność ograniczała się tylko do świateł doganianych samochodów. Jechałem przepisowo, starając się nie przekraczać dopuszczalnej prędkości. Niektóre momenty były trudne, bo z powodu deszczu widoczność dodatkowo spadała drastycznie. Roztentegowane wycieraczki nie spełniały swojego zadania – wręcz przeciwnie, wprowadzały dodatkowe zamieszenie. Zamazywały cały widok.
Zrobiło się coraz gorzej. Pewnie ulewa zmyła już z samochodu cały kurz. Pogoda jakby się uspokoiła. Wydawało się, że droga nad morze przebiegła błyskawicznie w porównaniu do naszej powrotnej jazdy, mimo że było zupełnie na odwrót. Już za kilka kilometrów czekał na nas zjazd z autostrady w Świecku. Pojawiła się mgła. Trzeba było zwolnić, bo znowu widoczność stała się ograniczona. Jeszcze trochę. Dam radę!
Przez cały ten czas wspierała mnie rodzina. Pocieszali i staralil się zbytnio nie przeszkadzać. Są momenty, kiedy dzieciaki nie odpuszczają i jazda samochodem zawiera wtedy dodatkowy czynnik ryzyka, z którym musi się liczyć de facto każdy rodzic prowadzący samochód. Tym razem było bardzo spokojnie, było zrozumienie powagi sytuacji.

Wjechaliśmy na ekspresówkę. Tutaj czułem się troszeczkę spokojniej. Z jednej strony najdłuższy etap podróży pokonany, ale pozostawało coś jeszcze. To już lokalna droga i coraz bliżej domu. To też były moje landy z których pochodzę i na których się wychowałem.
Przejechaliśmy Bydgoszcz. Zarówno droga w jedną jak i w drugą stronę przebiega przez to miasto bardzo płynnie – wydawać by się mogło, że szybciej niż na prostej poza miastem. Miałem przy okazji możliwość wyminięcia wszystkich dużych samochodów.
Mr Gógel pokierował nas na Żnin, przez miejscowości, którymi jeszcze nigdy nie jechałem. Dwa razy przejechaliśmy krzyżówki, na których mieliśmy skręcić. To był chyba efekt mojej wewnętrznej ekscytacji no i szybkiej jazdy. Zajechaliśmy do stolicy Pałuk, kiedy nagle usłyszałem znajome sobie wcześniej charczenie. Po zatrzymaniu samochodu postanowiłem od razu odcedzić kartofelki. Teraz na spokojnie mogłem dolać płynu. Dzieciaki spały już od niecałej godzinki. Postanowiliśmy ułożyć je w ten sposób, żeby spały sobie jak najwygodniej. Było już dosyć późno. Grubo po północy.
Ze Żnina do Gniezna, podążaliśmy za szybko pędzącym tirem. W pewnym momencie, stworzył się konwój, na którego szarym końcu podążaliśmy właśnie my. Godzina około 2 w nocy. Ograniczenie 70km/h. Rzeczywista prędkość tirów – 100km/h. Miejsce: wjazd do Gniezna od strony północnej. Jazda wśród tirowców ma bardzo ważna zaletę: są to czystej klasy profesjonaliści, którzy bardzo dobrze znają rzeczywiste realia na drodze (drogówka).
Pożegnałem się ze wszystkimi na rozwidleniu, w którym 5-tka zamienia się w 15-stkę. Na prostej w stronę Poznania (a jesteśmy wciąż w Gnieźnie), trzeba było zmiejszyć prędkość. Idealnym kontrolerem tej chęci przyspieszania jest bardzo fajne urządzenie, które zwie się tempomat. Zajechaliśmy na kolejną już dzisiaj stację benzynową. Butelkę płynu wspomagania kierownicy opróżniłem podczas ostatniego postoju w Żninie.

Nie byłem jakoś zaskoczony brakiem płynu na gnieźnieńskim orlenie. Pojechaliśmy dalej. Droga od tej pory była bardzo spokojna. Wciąż jechałem odrobinę nieprzepisowo, ale starałem się być bardzo czujny. Po wypitym redbullu, włączył mi się efekt latania. Red Bull doda mi skrzydeł. Zmęczenie usunięte kosztem przyjemnego pobudzenia. To już niedaleko. Niedługo, wygodne łóżko utuli nas do snu. Tymczasem do domu pozostało kilkadziesiąt kilometrów. Byliśmy bardzo, bardzo blisko. Otworzyłem okno. Usłyszałem znany sobie dźwięk. Nie to jedynie moje wyobrażenie, bowiem ten dźwięk słyszałem przecież przez całą drogę. Dźwięk był jednak prawdziwy.
Mógłbym teraz wziąć nóż i przeciąć górny wąż wychodzący ze zbiornika na płyn układu wspomagania i biegnący w stronę pompy. Zastanawiałem się czy, nóż który ze sobą zabraliśmy, nóż który świetnie nadaje się do smarowania masła i krojenia schabowego, podołałby temu przecięciu rady. Widziałem siebie całego skąpanego w płynie, który wybuchł prosto w moją twarz. Wołałem zajechać do zbliżającego się, kolejnego orlena. Jeżeli czyta ten tekst jakiś agent reklamowy z orlena, to bardzo chętnie może się ze mną skontaktować w sprawie ewentualnej współpracy. Na tej stacji płyn już był. Tym razem napisy miał prawidłowe. Ta sama buteleczka, ale już z polskimi napisami.

A może to wcześniejsze wydarzenie było tylko złym snem? Może zaraz dzieciaki obudzą mnie śpiącego na plaży, pójdziemy popływać, porzucać dyskiem, pograć w siatkówkę? Taa!
Dolałem płynu i ruszyliśmy w ostatni odcinek drogi. Bez względu na wielokilometrową odległość byłem pewien, że tym razem dojedziemy do końca bez żadnego awaryjnego zatrzymywania się. Szkoda, że ta pewność od samego początku drogi była tak słaba. Budowana z pokorą przez całą drogę wzmocniła się dopiero na samym końcu.
Zajechaliśmy do domu, kilkanaście minut po wydarzeniach z ostatniego akapitu. Wszyscy wykończeni mozołem drogi. Dzieciaki od razu poszły spać. Próbowaliśmy ogarnąć się w dość szybkim tempie, żeby równie szybko pójść do łóżka. Niestety nie mogłem zasnąć. Cała ta przygoda pobudziła mnie do tego stopnia, że nie mogłem iść spać. Było już bardzo późno. Właściwie był to wczesny, letni poranek. Napisałem wtedy pierwszą część tej powieści.

Nie jest to opowieść wesoła. Pewnie jeszcze niejedna taka będzie. Najważniejsze zrobiłem. Oczyściłem się i jest mi z tym znacznie lżej. Może jestem jakimś frikiem, ale wyrażanie swoich emocji przez pisanie jest dla mnie o rzeczą zbawienną.
Chętnie opisałbym Wam całe wakacje, ale nie wiem czy znajdę na to czas. Nadchodzą czasy ogromnych zmian w moim życiu i być może prowadzenie tego bloga – tak jak zresztą do tej pory – będzie odbywało się ze sporymi przerwami.
A może nie? Trzeba wprowadzić na pewno jakieś życiowe usprawnienia żeby i na to znaleźć czas.

* wiem, że pisanie słowa takiego jak „tutaj” wcale nie pomoże mi w moim blogowym white SEO, ale pieprzę to. Mam to w nosie. W dupie mam wyniki gógla. Niech nie zapomina, że to ja jestem ten górny 🙂