Alternator – komplikator, czyli krótka opowieść o tym jak nie dojechaliśmy do Amsterdamu! (2/2)
Plaża Szeląg – widok na Wartę (przed wschodem słońca)
Jesteście gotowi na dalszą jazdę? Dla tych, którzy nie wiedzą o jaką jazdę chodzi, zapraszam do przeczytania pierwszej części opowieści. Być może wielu z Was zdążyło nawet dowiedzieć się co to jest ten alternator (nie mylić z terminator).
Pozwolę sobie na osobiste wyjaśnienie tego pojęcia: alternator. W zapisie socjo – egzystencjalnym alternator mógłby oznaczać moje alter-ego, które w kontekście rajdu do Amsterdamu wystarczyłoby zmienić z alter-na-tor na alter-nie-na-tor po to żeby spełnił należycie swoją funkcję, czyli drastyczną zmianę planów. Z tym mi się to teraz kojarzy ten alternator. Ale przejdźmy do sedna.
A więc kontynuujemy jazdę do Amsterdamu. Przejechaliśmy już granicę PL-DE i zmierzamy do Hanoveru bo tam nakarmimy Charlsa zimniuteńkim LPG.
Po naszym małym incydencie opisanym w pierwszym odcinku, postanowiliśmy zaczynać podróż od nowa. Zapominamy o maleńkim defekcie, który jak za sprawą czarodziejskiej różdżki sam się naprawił. Zaczynamy trasę od nowa – w tym miejscu startujemy od zerowego kilometra. Myślimy pozytywnie, ewentualne niedogodności bierzemy jako ryzyko wpisane w nasze życie.
Dzieciaki zakończyły swoje Totoro i bez zastanowienia postanowiły oglądać kolejną bajkę: Magiczny Miecz.
Dla przypomnienia dodam, że skwar leje się z nieba, a my z otwartymi oknami pędzimy do przodu, krzycząc do siebie, w momentach kiedy z lewej mija nas samochód. Już teraz obsesyjnie śledzę wszystkie diody na pulpicie. Mam dziwne przeczucie, że niedługo zobaczę wszystkie je świecące w jednym momencie. Do końca wyprawy nic takiego się jednak nie wydarzyło. Odezwała się za to znana mi już sekwencja, którą rozpoznałem po 3 nutkach: dioda akumulatora, dioda ABS i niedziałające liczniki. Que ladilla! (czyt. ke ladidzia) – wykrzyknąłem.
Trzeba gdzieś, jak najszybciej zaparkować. Ale gdzie? Jedziemy przed siebie i ani zjazdu, ani parkingu. Uppss! Samochód daje radę, to suniemy do przodu. Po kilku kilometrach nareszcie zjazd. Mało brakowało a byłby i mój. Uświadomiony przez wcześniej napotkanego Sebastiana, zawracam samochód z powrotem do Polski – nie ma bata. Przed wjazdem na autostradę zatrzymuję samochód. Nie gaszę silnika. Wykręcam numer do Chekera, który potwierdza – pod żadnym pozorem nie gaś silnika bo już go nie zapalisz.
– A co z akumulatorem – pytam? Na pewno będzie słabnąć z kilometra na kilometr, ale warto spróbować – dowiaduję się. Dziękuję za pomoc i zjeżdżam na autostradę.
(uwaga tutaj nastąpi bezlokówkowe lokowanie patriotycznej wymowy). Śpieszyłem do Polski jakbym ją chciał jak najszybciej wydrzeć z rąk najeźdźcy, kimkolwiek by on nie był.
Byliśmy coraz bliżej granicy. Po którymś kilometrze przestało mnie już martwić, że jadę bez świateł i nie migam kierunkami. Kiedy przejeźdżaliśmy przez Odrę odczułem coraz większą psychiczną ulgę. Serce coraz bardziej się uspokajało, a ja powoli zaczynałem odzyskiwać nadzieję, że Projekt Amsterdam jeszcze nie stracony. Zbliżamy się do budynków dawnej odprawy celnej. Jeszcze tylko to – dojechać do wiaduktu i tam skręcić bezpośrednio na parking ze stacją benzynową. Witają nas znaki ograniczające prędkość i wskazujące, jaki typ samochodu – jakim pasem ma wjechać do RP. Teraz żeby ominąć budynki, trzeba je objechać z prawej strony (wjazd DE-PL).
Wchodzę w pierwszy zakręt i samochód gaśnie. Turla się teraz tracąc z każdym metrem prędkość. Nic nie działa – nawet wspomaganie kierownicy. Jadący za mną kierowca tira, pewnie klnie pod nosem bo musi błyskawicznie wyhamować prowadzone kilkunastotomowe cielsko. Jadące za nim tiry i lawety również muszą błyskawicznie zwolnić. Rozlegają się trąbienia samochodów. Próbuję włączyć awaryjne, ale te również nie działają. Nic nie działa!
O mały włos nie doszło do karambolu, o którym trąbiliby przez cały dzień w wiadomościach. Udało mi się zjechać na pobocze. Samochód prawie że idealnie wkomponował się pomiędzy metalową barierkę, a ciągłą linię pobocza. O w mordę jeża. O nie, tylko nie w tym miejscu. To jest najgorsze miejsce z możliwych. Nawet gdyby znalazł się ktokolwiek kto zaoferowałby mi dużo pieniędzy za to żeby się tam zatrzymać, raczej bym tego nie zrobił. No ale taka moja natura. Robię to za zupełne friko.
Przecież w tym miejscu nie mogę nawet wyjść z samochodu, nie wspominając o przeprowadzeniu jakiejkolwiek akcji. Po kilkuminutowym oczekiwaniu nic nie jedzie – mogę bezpiecznie otworzyć drzwi (ich wcześniejsze otwarcie sprawiłoby tylko, że niedzielny wypad za miasto na tzw. autogiełdę byłby kolejnym punktem atrakcji podczas mojego urlopu). Wyskoczyłem z trójkątem. Za daleko nie mogłem z nim biec bo mógłbym go „schować w zakręcie”, a to mogłoby wpłynąć na samochodowej „dupy wgięcie”. W tym przypadku należało być rozważnym. Nie wiem, czy to można nazwać chwaleniem się, ale po raz pierwszy w życiu taki trójkąt rozkładam. Nie mylić z rozkładaniem się do trójkąta bo to o wiele bardziej tajemniczy dla mnie temat. Po zabezpieczeniu samochodu trójkątem, otworzyłem szybko maskę samochodu. Mimo, że i tak nie byłem w stanie nic naprawić, wydawało mi się wtedy, że siedzący w tirach kierowcy, szybciej będą w stanie ujrzeć otwartą maskę, aniżeli malutki trójkącik. Postanowiłem ewakuować rodzinę z samochodu. Temperatura w środku przekraczała wszelkie wyobrażenie. Akcja na szczęście przebiegła szybko i sprawnie. Cała rodzina znalazła schronienie w cieniu. Osobiście zostałem na placu boju i zacząłem wykonywać telefony. Myśl szybko, szybko myśl. Gdzie najpierw. Wiem – do tego nowo napotkanego Sebastiana. Dzwonię i słyszę kobiecy głos. – Czy mogę prosić Sebastiana? – pytam. Na co uzyskuję odpowiedź, że to pomyłka. Przecież sprawdzałem poprawność tego numeru dwukrotnie i był on jak najbardziej prawidłowy. Dobra! Nie ma czasu do stracenia. Dzwonię do Brata Księgarza. Nie odbiera. Do kogo by tutaj zadzwonić. Ten ktoś musi być przy kompie i w miarę szybko ogarnąć tamat. Dzwonię do kumpla z pracy Witka, który w bardzo szybkim tempie odnajduje numery autopomocy, ale wszystkie są niedziałające. Wreszcie dostaję sms-em dwa numery od Kuczmowatego z pracy. Dzwonię na pierwszy z nich i odzywa się głos. Wyjaśniam całą sytuację i dostaję zapewnienie, że laweta będzie za 15 minut. Czekam przy samochodzie – 15 minut to niewiele – zaraz pewnie przybędzie. W międzyczasie udaje mi się rozmówić z Marianem, który również dosyła nowe numery. Patrzę na rodzinkę, która w przeciwieństwie do mnie jest bardzo zrelaksowana. Gaba prezentuje swój cudowny taniec. Chciałbym tam teraz być razem z nimi i cieszyć się wspólną chwilą. Postanawiam jednak nie opuszczać Charsla. Wyciągam dla siebie butelkę z wodą, na głowę zarzucam biały ręcznik kuchenny ze związanymi rogami.
Mineło zapowiedziane 15 minut, minęło pół godziny i nadal nic. W międzyczasie zadzwoniłem do Heńka i powiedziałem, że nasza przygoda z Amsterdamem już się najprawdopodobniej kończy. Zażartowałem, że już może sobie od nas odpocząć 🙂
Przyjął to ze smutkiem, ale wykazał zrozumienie i emaptię. Dzięki Heniek!
Wreszcie nadjechała laweta. Koguty na jej dachu, oświetlały świat wokoło mnie i wypełniały moje wnętrze radością. Zaraz za lawetą nadjechało kombi, które przyjechało po rodzinkę. Musiało upłynąć kilka chwil zanim kierowca lawety – starszy pan – mógł wysiąść z samochodu.
– Nimioł gdzie postawić? – tak powitał mnie pan od lawety.
– Ni mógł wjechać tu na parking? – po czym wskazał na Terminal w Świecku.
Po pierwsze nawidzę jak ktoś w mojej obecności, zwraca się do mnie w taki sposób jakby mnie wcale nie było. Po drugie gdybym mógł, to zaparkowałbym ładnie pod blokiem w Poznaniu, albo nawet u mojego mechanika. I na pewno po idiotę bym nie dzwonił. No ale wybaczam – w końcu facet ratuje mi dupsko. Minę ma naprawdę nieładną ten wspomniany jegomość. Rozkłada sprzęt, a ja w tym czasie dogaduje się z facetem, który zabiera rodzinę.
Nie pytam nawet o cenę tej usługi. Nie wydaje mi się żeby cena była negocjowalna. Nie pytam nawet gdzie nas zabiorają. Wszystko mi jedno. Nogi mi mdleją, ale jestem content. Samochód na lawecie. Pan kierujący lawetą nie za bardzo rozmowny. Z tego marmolenia, które pod nosem sobie wygłasza można wywnioskować, że siedział sobie gdzieś wygodnie, do czasu w którym nie zadzwoniłem i poprosiłem o pomoc. Na sam koniec zapytał mnie co mogło być przyczyną nieplanowanego postoju.
Zajechaliśmy do Słubic. Wydawało mi się, że zajedziemy do jakiegoś super wielkiego warsztatu, pracującego 24h na dobę. A tu garażyk malutki. Na zewnątrz spora liczba samochodów czeka na swoją kolej. A może pozostawiane zostały tutaj na znak nieprzewidzianego wydatku?
Wychodzę z lawety. Sądziłem, że laweta należy do mechanika i że biznes ten jest ze sobą jakoś powiązany. Ale się myliłem. Pan który przywiózł rodzinkę, mówi żebym poszedł się rozmówić z mechanikiem czy mnie przyjmie. Patrze na zegarek. Już po trzeciej. No zajebiście. Czyżby czekał nas wakacyjny weekend poza domem?
Poddenerowany wyjaśniam mechanikowi całe zdarzenie. Ten nie sprawdza nawet samochodu. Opowieść jest na tyle wiarygodna, że zgadza się naprawić auto. Widzę, że wygląda na poddenerwowanego także na razie nie męczę go pytaniem czy będzie w stanie to dzisiaj zrobić. Podchodzi do mnie kierowca skody i mówi żebym dosłownie wyprosił rodzinę z klimatyzowanego pomieszczenia bo za bardzo mogą się przyzwyczaić. Zabrzmiało to bardzo nieładnie, ale zrzuciłem to wtedy na srogi upał. Ponoć Włochom zdarzają się agresory właśnie przez upał. Wydaje mi się że przez swoją wyrozumiałość panuję nad sytuacją chociąż z drugiej strony od czasu do czasu przydałoby się być asertywnym.
Zabieram rodzinkę z samochodu. Pan który do niego wsiada mówi, że rozliczę się z laweciarzem.
Kiedy próbuję uzyskać odpowiedzi od mechanika na nurtujące mnie pytania, podchodzi do mnie pan od lawety i mówi że trzeba zapłacić za holowanie. Gdybym wtedy mu nie zapłacił, pewnie nie ściągnąłby mi samochodu z lawety. Ile się należy? A on na to 340zł. Odpowiadam, czy da mi jakąś zniżkę? A on na to, że w żadnym wypadku – szef z niebieskiej skody kazał mu tyle skasować. 340 za 5 km i niecałe 10 minut drogi. Co za ździerstwo pomyślałem. Mówię, mu że mam tylko 240zł, a on spoglądając do mojego portfela mówi, że może być też w euro. Co za skubaniec – myślę sobie. Dobrze dziadzie niech ci będzie. Daję mu 240 zł, a on oddaje mi stówę i zabiera z moich rąk €50. Jestem na tej transakcji stratny ale mam przynajmniej Ciebie z głowy. Koleś otwiera swój czarny kajecik, na którym białym korektorem wygrawerowany ma napis „Rysiek”. Wypisuje wszystkie dane do rachunku. Kaligrafia trwa w nieskończoność. Wreszcie udaje nam się pożegnać Ryśka. Obok siedzi jegomość, który twierdzi, że za ponad 100km holowania zapłacił 1.400 zł. Pękł mu rozrząd – w samochodzie oczywiście, a nie w miejscu intymnym.
Mechanik od razu przystąpił do akcji. Mówi tak – Dzwonię do miejsca, w którym regenerują alternatory. Jak jeszcze dzisiaj pracują to zrobimy to dzisiaj. Dwa telefony potwierdziły, że jednak firma na dzisiaj robi sobie wolne.
Czekamy na ostateczną decyzję mechanika. Po kilku pacierzach wychodzi z garażu i mówi:
– Dzisiaj wyciągnę alternator, jutro rano syn pojedzie z panem 30 kilometrów do miejsca gdzie naprawią panu ten alternator i ja go wmontuję z powrotem. Koszt tego to 450 zł – naprawa alternatora osobno. Tutaj po drugiej stronie jest hotel. Można iść z rodziną i do zobaczenia jutro.
Nie mieliśmy innego wyboru jak przystać na jego pomysł. Zabraliśmy toboły i wybraliśmy się do Hotelu Cargo. Wchodzimy do recepcji. O jak chłodno! Jak miło! Pytam o pokój z łożem małżeńskim – jak najtańszy. Pani zerka mi przez ramię. Mówię, że mieliśmy mały wypadek, samochód u mechanika naprzeciwko drogi, a my się nie mamy się gdzie podziać w te upały. Pani długo czegoś szuka i ostatecznie daje klucz abyśmy sprawdzili czy może być. Pojechaliśmy na piąte – przedostatnie piętro. Kiedy weszliśmy do pokoju, to okazało się, że jest tam bardzo gorąco. Pokój znajdował się od strony zachodniej, z której słońce świeciło prosto w okna. No, ale na szczęście jest klimatyzator także zaraz zmienimy klimat na ten panujący w recepcji.
Zjechałem na dół żeby się zameldować. Kiedy wjechałem na górę Mane poinformowała mnie, że klimatyzator nie działa. Po włączeniu go robi się jeszcze bardziej gorąco. Z tego wszystkiego biorę ciepłe piwo które miało być na wieczornego grilla i wypijam je do dna. Nie pomaga. Postanawiamy wziąć po kolei prysznic żeby się odświeżyć. W hotelu nie ma wifi. Jak chcesz sprawdzić neta to musisz się udać do restauracji. Nam akurat było po drodze bo zapragnęliśmy napić się czegoś zimnego. Po drodze informuję w recepcji, że klimatyzator nie działa. Na to pani recepcjonistka, że być może źle go ustawiliśmy. Jak przyjdzie jej zmienniczka o 8 pm to nam wyjaśni jak to urządzenie działa.
Trafiamy do Knajpy PRL-u. To jedyne miejsce przyjazdne w całym mieście – myślimy sobie. Pani mimo tego że się słania na nogach (niedługo kończyć będzie swoją długą zmianę), serwuje nam nie tylko uśmiech, ale prawi komplementy, podnosi na duchu i próbuje pomóc jak może. Zresztą w towarzystwie jej zmienniczki również czujemy się dobrze. Niestety internet nie działa – trzeba zrestartować router a panie nie za bardzo wiedzą jak to zrobić. Przez komórkę udało mi się porobić wewnętrzne przelewy, tak żeby wypłacić pieniądze z bankomatu. Postanawiamy udać się na stację kolejową – na wszelki wypadek gdyby Mane miała jutro z dzieciakami udać się do Poznania.
Na rozkładzie widnieją tylko dwa pociągu, którymi z przesiadką w Rzepiniu można dotrzeć do stolicy Wielkopolski. Zostawiamy to na ostateczną ewentualność. Miejmy nadzieję, że do południa samochód będzie gotowy do dalszej podróży.
Zimne lody sprawiają wszystkim – zwłaszcza najmłodszym, dużo radości. Wracamy do pokoju. Niepotrzebnie zostawialiśmy włączony klimatyzator. Jest gorzej niż poprzednio. Schodzę na dół i mówię pani recepcjonistce, że klimatyzator nie działa mimo tego, że ustawiłem go dokładnie tak jak ten w recepcji. Pani to samo, ze przyjdzie koleżanka i ona wszystko wytłumaczy. A tak poza tym to nie ma co narzekać, bo klimatyzatory znajdują się tylko w 3 wybranych pokojach. Czym sobie zasłużyłem na takie łaskawe traktowanie? – pomyślałem ironicznie.
Patrzę na nią z politowaniem – coś podobnie do tego kota w butach z Shreka. O jest jakaś akcja. Pani ruszyła się z miejsca i co robi? Podaje mi pilota. Każe mi sprawdzić z pilotem. Może zadziała – mówi. Mówię jej, że jak klimatyzator jest walnięty to nawet pilot nie pomoże, No chyba że taki prawdziwy pilot linii lotniczych. No ale biorę ten cholerny pilot ze sobą, Wjeżdżam na piętro. No i okazuje się że urządzenie nie rozwiązuje problemu. Sprawę postanawia wziąć Mane w swoje ręce. Bierze dzieciaki i zjeżdża na recepcję. Akurat trafia na zmianę. Okazuje się, że pałeczkę przejmuje sama kierowniczka hotelu. Mane tłumaczy, że klimatyzator nie działa i trzeba go naprawić. Pani na to, że klimatyzator nie działa i nie będzie działał. Mane na to, że nie chce tego pokoju w takim razie. Pani na to że nie mają innego. A Mane nie odpuszcza i mówi, że ma dzieci i życzy sobie pokój na niższym piętrze i od strony wschodniej, gdzie nie świeci słońce. Kierowniczka kręcąc nosem ostatecznie godzi się na pokój, który nie tylko spełniał powyższe wymagania ale w którym znajdowała się lodówka. Hotel Cargo o jest o tyle specyficznym miejscem że blisko położonym granicy. To chyba najtańsze miejsce. Wszędzie pijani ludzie. W taki upał wystarczy niewiele żeby się schlać. Wszyscy to polscy robotnicy, którzy w większości wracają z Niemiec i innych krajów. To ich przystanek do dalszej wędrówki. Przed samym hotelem małolaty w strojach bikini palą fajki i piją browary. Co chwila przytulają się do starszego od siebie gostka, który raczej wygląda na alfonsa niż na starszego brata. Kiedy idziemy spać, kolejny autobus podjeżdża pod hotel, z którego wyładowują się zmęczeni podróżą rodacy.
Rano, krótko po 7 budzi mnie telefon. To mechanik. Mówi, że alternator ściągnięty i żebym był koło 8 bo jego syn już będzie i zawiezie mnie do Kostrzyna. Chłopak pojawił się przed ósmą i w Kostrzynie byliśmy dość wcześniej. Co prawda na Woodstocku nie byłem, ale mogę się pochwalić, że Kostrzyn w tym roku odwiedziłem. Wchodzę do warsztatu, a tam dżentelmen obstaje przy tym, że alternator zregenerują, ale dopiero na dwunastą – pierwszą po południu. Wcześniej nie mogą, bo są zawaleni robotą. Zostawiam część w zakładzie i wychodzę załamany. Chłopak dzwoni do ojca. Ten po chwili oddzwania i mówi, że załatwił z bossem alternatorowego biznesu że po jego przyjeździe do firmy, mój alternator będzie zrobiony w pierwszej kolejności. Regulator alternatora był główną przyczyną naszego postoju. Naprawa kosztowała nas 200zł.
Nie raz korci mnie to żeby sprawdzić ile faktycznie zapłaciłbym za naprawę tego defektu, ale z drugiej strony po co się dolinować. Zostawiam to za sobą. Zaczynam nowy rozdział.
Z hotelu wychodzimy przed 12:00. Udało nam się zmieścić w dobie hotelowej, udało nam się naprawić samochód przed odjazdem pociągu do Rzepinia.
Przez chwilę, przeszła nam myśl, żeby skręcić na zachód i żeby osiągnąć planowany cel. Obydwoje jednak stwierdziliśmy, że nie tym razem.
To były długie dwa dni. Lepiej żeby się nie powtórzyły. Nie wykreślamy ich z naszej pamięci. Dużo się nauczyliśmy. Nie mówię tutaj wcale o pokorze, ale o tej stronie przygotowawczej. To nie nasza pierwsza i ostatnia wyprawa. Kolejna już niedługo bo święta w UK. Miejmy nadzieję, że samolot nie będzie musiał zawracać z powodu alternatora.
Ostatecznie lądujemy na plaży w Szelągu. Wszyscy zadowoleni i nareszcie odprężeni. Co nas nie zabije to nas wzmocni. Mimo, tego że daleko nie ujechaliśmy, spędzamy ten czas wspólnie – bez względu na okoliczności. Nie zawsze jest słodko, ale da się z tym żyć. Cudowne jest to że dzieciaki wiedzą kiedy mogą sobie ponarzekać, a kiedy muszą zostawić rodziców w spokoju bo Ci mają cały wszechświat na głowie. Spędziliśmy ze sobą piękne chwile – piękne bo we własnym towarzystwie. Tymczasem stukam się z Wami zimnym piwkiem i pozdrawiam w ten jakże upalny dzień. Salud!
PS. Teraz już wiecie dlaczego wyprowadziliśmy się z Margarity? Z takimi ciepłymi dniami jakie teraz mamy w Polsce, Margarita boryka się codziennie (przez cały rok).