Pleaze – assistanze me, czyli krótka opowieść o tym jak nie dojechaliśmy do Amsterdamu! (1/2)

Nadleśnictwo Babki - pole i las

Nadleśnictwo Babki

Jest sobota, krótko przed piątą po południu. Siedzimy sobie na Plaży na Szelągu. Jakby ktoś nie wiedział to jest to działająca od tego sezonu plaża miejska w Poznaniu. Nigdy tutaj nie przychodziliśmy, bo zawsze obawialiśmy się tłumów. Z czystego lenistwa i braku jakichkolwiek alternatyw wybraliśmy tą opcję. No i okazało się że mieliśmy prawie całą plażę dla siebie. Dodać należy, że wczorajsza sobota była najcieplejszym dniem w całym Anno Domini 2015. Temperatura co prawda nie przekroczyła czterdziestki, ale rtęciowy słupek niemalże muskał ją po stópkach.

Wczorajszy dzień potwierdza następującą tezę: nigdy nie wiesz jak Twój dzień się zakończy! To tak samo jak człowiek przez całe życie mówi, że nie będzie pracował w pewnych miejscach i zawodach – a i tak się sprawdzi (w moim przypadku to: restauracja, call center i produkcja).

Cel ogólny wakacji – Amsterdam – nie osiągnięty!

Amsterdam to dość młody, rodzinny projekt, który był najspontaniczniejszym spontanem na świecie. Główny cel wiązał się z odwiedzinami Heńka i jego rodzinki. Cele szczegółowe wychodziły poza to – miało być między innymi wspólne grilowanie, jazda na rowerze po holenderskich kanałach, kąpiel w Morzu Północnym, (…) więcej szczegółów nie będę zdradzał.

Na wyprawę wyruszyliśmy, później niż zakładaliśmy (dokładnie 5h później), a to z tego powodu, że nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć. Domownicy, których odwiedzaliśmy mieli być na miejscu dopiero po 18:00.

Decyzja była nam na rękę, bo organizacyjnie nie wypełniliśmy w 100% etapu przygotowawczego. Nie był on nawet wykonany w 80%, co miało już wtedy spory impact na ryzyko naszego tripu. Lesson Learned wykazałoby, że trzeba było planować wcześniej, trzeba było przygotować wszystko wcześniej. No, ale jak to życie pokazuje – inaczej teoria, a inaczej praktyka. Nie mieliśmy na to zbyt wiele czasu. Mane próbowała przed wyjazdem nadrobić wszystkie zaległości, które jeszcze wtedy zaległościami nie były, a ja co prawda wróciłem z dzieciakami od babci dzień wcześniej (krótko przed północą), ale tą jednodniową rezerwę wykorzystałem na mechanika (trzeba było naprawić lewy wahacz). Oczywiście Czeker (mechanik) stanął na wysokości zadania i uwinął się z problemem w mgnieniu oka. Dzieciaki zabrałem za sobą. W trakcie oczekiwania na wahacz to be fixed, obeszliśmy kilka hektarów lasów Nadleśnictwa Babki i kiedy wróciliśmy o wyznaczonej godzinie, bryka była już gotowa. A my wykończeni pogodą.

Mieszkanie opuściliśmy około 9:00, w piątkowy ranek 07 sierpnia 2015. Wyjechaliśmy z Poznania powoli i pewnie posuwaliśmy sie naprzód. Droga na początku nie należała do miłych bo Dżuljano w swym zwyczaju zaczął wymyślać, że on by raczej został w domu, w oczekiwaniu na pojawienie się Morfeusza wyciągającego go z Matrixa. Ale szybko nastroje przeobraziły się w te, które towarzyszą ludziom otwartym na przygody. Nasza dalsza podróż nacechowana była entuzjazmem. Przekraczanie granicy PL-DE  było dla nas nie tylko ekscytujące, ale i nostalgiczne. Tak to jest jak często opuszczasz swoje podwórko, żeby albo się przeprowadzić w nowe miejsce, albo żeby odwiedzić tych wszystkich bliskich, na których bardzo Ci zależy. Tak jest za każdym razem kiedy przekraczamy granicę, czy to lądową, czy to powietrzną. Całej rodzinie właśnie taki nastrój się udziela. Jesteśmy rodziną świata. Z dupami na miejscu nie usiedzimy 🙂

Z desperackiego braku cienia po stronie RP, postanowiliśmy zjeść nasze pierwsze śniadanie na obczyźnie. Rozłożyliśmy się pod drzewem – chyba zresztą jedynym w całym zajeździe. Czarny potwór również spoczywał w cieniu. Posiłek zakończył rodzinny quiz, gdzie wszyscy – wszystkim zadawali pytania z trzema opcjami do wyboru.

Na dalszą drogę, dzieci zażyczyły sobie bajkę. Przyszła pora wyboru. W przypadku dwóch – trzech opcji, wybór jest szybki, ale jak dziecko ma do wyboru 20 bajek, to chwila ta może trwać w nieskończoność. Po zażartych negocjacjach wybór padł na Mój sąsiad Totoro i Magiczny Miecz.

Teraz przyszła pora na jeszcze bardziej zażarty wybór.  Wybór tego, który film poleci pierwszy. Padło na Totoro.

"Mój sąsiad Totoro" - Hayao Miyazaki

„Mój sąsiad Totoro” – Hayao Miyazaki

Wszyscy wygodnie usadowili się w czarnym sedanie. Dzieciaki zaczęły oglądać bajkę (w oryginale), od czasu do czasu, brechając się od ucha do ucha. Oglądanie japońskich kreskówek jest ostatnimi czasy naszym rodzinnym hobby i z racji tego, że Totoro był pierwszy, dażymy go największym sentymentem. Nie na darmo bajka ta, zdobywa pierwsze miejsca w rankingach najlepszych bajek wczechczasów.

Jedziemy sobie równo na tempomacie. Nagle po około 30 kilemetrach, kontrolka akumulatora zaczyna mrugać. Co jest do diabła? Czyżby to zbyt wielkie obiążenie elektryczne? Śmiejcie się, śmiejcie z mojego eksperckiego podejścia do spraw mechaniki i samochodów. Kto wspomni mój wyczyn ze słomkami ten wie jakim jestem ekspertem w tych sprawach 🙂

W każdym bądź razie, najpierw zamigała – tak od niechcenia – kontrolka akulumatora. No to z obawy o pojawienie się jeszcze trwalszej i bardziej wyrazistej w swoim czerwonym kolorze wspomnianej ikonki; rozłączyłem ładowanie telefonu, nawigację, klimę i radiowy transmiter.

Zapanikowałem zupełnie, kiedy na przeciwległym końcu pulpitu zapaliła się pomarańczowa dioda z napisem ABS. No nieźle! Co jest? Tego mi brakowało – nie ma ABS-ów. Pewnie już znawcy tematu mogliby odpowiedzieć co było nie tak. Po niecałym kilometrze nagle liczniki elektroniczne wskazujące przejechane kilometry zaczęły migać, a wszystkie wskaźniki od liczników manualnych zaczęły tańczyć – łącznie z tym od paliwa i ciepłoty cielesnej silnika. Rozumiem, że ten ostatni mógłby fikać z racji gorączki jaka się unosiła – przy samej jezdni elektroniczne znaki drogowe wskazywały niemalże 60 stopni celcjusza. Próbuję wyprzedzać tira. Włączam kierunkowskaz – nie działa. Co jest?  – zapytałem po raz któryś z rzędu.

Oj trzeba się zatrzymać i to natychmiast. Jak zjeźdżałem z głównej E30 na expresówkę 168 (oni to jakoś inaczej nazywają) to pomyślałem – gdzie ja jadę? Dlaczego nie stanąłem przy głównej trasie. Tam byłoby łatwiej wezwać ewentualną pomoc. Ale czym dalej byłem od tej głównej drogi, czym większa cisza i czym mniejszy ruch mnie otaczał, tym byłem bardziej przekonany, że jadę do właściwego miejsca. Po 600-800 metrach, jadąc na północ 168-emką skręciłem w prawo w drogę do lasu i zamiast wjechać do niego, to skręciłem na polną przy lesie – tak żeby ewentualne służby ratownicze mogły mnie przyuważyć. Zapłon nie działa, nic nie działa. Ale telefon działa. Pierwsze co robię w takich momentach to dzwonię do Checkera. Czekam długo, długo (jakby powiedział William Wallace – hooooolldddddddd, hoooooooolllldddddd, hoooooooollllllddddd). No i odebrał. Od razu wyjaśniam szybciutko co do tej pory się wydarzyło. Bez namysłu Checker stawia diagnozę! Czuję się jakby właśnie ktoś zdradził mi w sekrecie, czy ja i moja rodzina przeżyjemy czy nie. To alternator! – słyszę.

O żesz, alternator. Poważna sprawa, poważnie brzmi. A co to kuźwa jest ten alternator! Jakiś owad który pozbawił mojego samochodu prądu. Pytam, co to jest? No i dostaję krótkie, zwięzłe i fachowe wyjasnienie. Czy sam to naprawię? Niestety nie! – brzmi odpowiedź. Musisz mieć zapewnioną pomoc fachowca. Kogoś kto się na tym zna. Kto to sprawdzi, zregeneruje, czy wymieni na jakieś używane.

No nieźle. Dzieciaki wciąż w samochodzie. Skwar panuje niemiłosierny. Postanawiamy wyciągnąć je ze środka i usadawiamy je na skraju w lesie. Tutaj w cieniu jakoś jest znośnie. A one jakby nic się nie stało wciąż oglądają Totoro. Dobra co teraz. Nie mam wykupionego żadnego assistance. Ostatnia podróż do Słowienii (również przez Niemcy) się udała. Dlaczego nia miałoby się powieźć również i teraz. Nie mam żandego numeru telefonu. Próbuję coś znaleźć w necie.  Raoming wyłączony – transmisja danych nie działa. Myślę szybko, łyk wody, ciepły dzień – pewnie w Niemczech w tej części kraju to również najwyższa temeratura w ciągu roku.

Dzwonię do znajomego kumpla pracującego w niemieckim oddziale mojej korporacji. Cześć co słychać?  – słyszę miłe powitanie po polsku. Zbieram się na grzeczność i odpowiadam. Andrju czy wiesz, że dodzwoniłeś się w trakcie mojego lunchu? Ożesz – pomyślałem. No tak – spojrzałem na zegarek – jest po dwunastej.

Zacząłem mówić szybko, że emergency, że jestem jak rozbitek na wyspie i potrzebuję pomocy. Niech się nade mną zlituje i coś zaradzi. Poprosiłem o numer telefonu na jakiś autoserwis. Odpowiedział, że szybko to zrobi. I faktycznie, po kilku minutach już miałem zdjęcie z krajowymi i zagranicznymi telefonami, które widniały na odwrocie jego karty członkowskiej assistance. Przydałaby się teraz taka.

Próbuje się dodzwonić. Jest sygnał. Słyszę jakieś niemieckie bajdożenie. Do you speak English? – pytam. Ten sam głos w słuchawce, odpowiada bardzo miłym angielskim z bardzo mocnym niemieckim akcentem.

– Afcorzzzzzz! How can I help you serrrrr?

No i zaczyna się litania. Pierwsze imię, nazwisko, numer telefonu, dobrze że nie pytali o imię psa bo go nie mamy. Jaki samochód, marka, model, kolor, wiek, o imię nie pytali chociaż ma, czy jestem sam czy z innymi osobami i na koniec co się stało. No dobrze, a gdzie jesteście? Dobre pytanie. Mówię orientacyjnie gdzie skręciłem. Niestety nie wystarcza. Już chciałem iść do lasu, żeby sprawdzić z której strony obrasta mech, kiedy Mane wskazuje mi na znaki drogowe. Zbliżam się do jezdni. Chyba za blisko bo samochody trąbią. No ale gdybym się nie wychylał, to bym musiał na drugą stronę drogi przejść. A to bardziej ryzykowne, bo droga w tym miejscu bardzo ruchliwa i najbliższe przejście dla pieszych to to sworzone dla żab, żółwi leśnych, krokodylii i innych winniczków. Na przeciwko jeszcze jakaś często uczęszczana droga (wiodąca jak się później okazało do wcale nie małego miasteczka Fürstenwalde), z której wyjeżdża co jakiś czas jakaś ciężarówka, jakiś autobus, samochód osobowy. Ze znaków odczytałem, że do miejscowości na północ mamy 4 km, a do tej na południe 22 km. No i zlokalizowali mnie. Powiedzieli, że w przeciągu 40 minut ktoś się pojawi. Pytam czy będzie mówił po angielsku, a on na to że po angielsku i po polsku. Masz Ci babo placek – pomyślałem.

mapa google

Czerwona kropka to miejsce, w którym mi stanął (…) – samochód

Poprosiłem małżonkę, żeby pomogła mi przepchać samochód. Niestety małe zagłębienie nie pozwoliło nam go przesunąć w cień. Niech stoi tam gdzie stoi – przynajmniej jest w widocznym miejscu. Na pewno go nie przeoczą. Siadam pod drzewem, kiedy nagle zajeżdża jakiś samochód. Nie ma żadnego koguta, sygnału, a może to jakiś tajniak z nadleśnictwa. Wychodzi z samochodu. Łysa głowa, czarne okulary, niebieska koszula z jakimś logo przy kieszeni. Gość podchodzi do nas i coś zaczyna mówić. W pierwszej chwili nienaturalnie chciałem go olać, zajmując się obliczeniami czy faktycznie wskazałem służbą odpowiednie miejsce naszego postoju. Musiała mnie Mane szturnąć, żebym zwrócił uwagę na przybysza. Koleś zaczyna mówić po polsku. W tamtej chwili był jak fatamorgana. Mówi, ze przejeżdżał tędy autobusem, że skończył na dzisiaj pracę i że przyjechał sprawdzić co tutaj się dzieje. Widział, że są dzieci i zaczął się martwić. Też ma córkę i wie że takiej sytuacji, w taką pogode nie można bagatelizować. Podziękowałem i zapytałem czy zna się na samochodach? Na tyle żeby coś w silkniku pogrzebać to nie, ale chętnie sprawdzi ze mną co się stało. Każe mi sprawdzić klamry akumulatora – zrobiłem to po raz kolejny z rzedu. Pyta, czy próbowałem odpalić. Mówię, że próbowałem ale bezskutecznie. Gość mówi żebym sbróbował to zrobić jeszcze raz. No to robię. No i (…) wszystko działa jak należy. Dioda z silnikiem, która wskazuje na błąd pali się na pulpicie. Dzwonię do Checkera. Ten wyjasnia, że wystarczy wyjąć taki i taki bezpiecznik żeby to zresetować. A jeżeli chodzi o dalszą jazdę to odpowiada, że najlepiej sprawdzić alternator u jakiegoś mechanika. Może być tak że damy radę przejechać te niecałe 2 tysiące kilometrów. A może być tak, że nigdzie nie dojedziemy.

Korzystam z pomocy Sebastiana – tego kierowcy autobusu. Wręczam mu telefon żeby odwołał przyjazd służby, co robi z miłą chęcią. Mówi, że możemy jechać przed nim lub za nim – on mieszka w Frankfurcie nad Odrą. Tam będzie nam o wiele łatwiej znaleźć kogoś kto sprawdzi samochód. Patrzę na Mane, mówię jej to co powiedział Checker i bez zastanawienia postanawiamy, że jedziemy dalej. Czas zeruje się w tym miejscu. Dziękujemy Sebastianowi, który zostawia na siebie namiary – polski numer na komórkę. Mówi, że może za nami jechać do autostrady – tak na wszelki wypadek  – gdyby się miało coś dziać z samochodem.

Przy okazji powiedział, że nie tak dawno miał podobną sytuację z parą Polaków – dokładnie w tym samym miejscu. Mówi, że gdyby faktycznie przyjechał tutaj niemiecki autoserwis to na pewno odcholowaliby tylko auto do najbliższego salonu Hondy. A to na pewno wiązałoby się z wysokim rachunkiem za holowanie, nie wspominając o rachunku za naprawę, nocleg w hotelu i prawdopodobnie moim zawałem serca. Zaczęliśmy w pośpiechu ładować się do samochodu. Dzieciaki jakby nigdy nic wciąż ubawione były przygodami małych dziewczynek i magicznego potwora. Samochód na szczęście odpalił. Tym razem nie włączyłem nawet klimy. Postanowiliśmy jechać przy otwartych oknach. Tak wiem, że w taką pogodę to czyste szaleństwo. Pożegnalismy się z nieznajomym, który na sam koniec spłętował nasze spotaknie stwierdzeniem, że trzeba sobie pomagać. Wjechaliśmy na autostradę, która miała nas poprowadzić prosto do celu. Najbliższa stacja to Hannover, do którego nigdy nie dotarliśmy.