„Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch…”
Cytat ten pochodzący z piosenki ostatnio wałkowanej przez rozgłośnie radiowe, jak dla mnie idealnie wkomponowuje się w polskie realia. Postanowiłem, że po raz ostatni (przynajmniej w tym miesiącu 🙂 będę rozpisywał się na temat biurokracji i zamiast narzekać skupię się na pozytywnych rzeczach.
Żyję w kraju gdzie czas petentów jest nagminnie marnowany, nerwy naciągane do granic wytrzymałości, a portfel skutecznie uszczuplany. Ostatnimi czasy miałem przeboje ze staraniami o akt urodzin, poprawki i uzupełnienia do aktu małżeństwa, becikowe. Zaznaczam, że jest tutaj mowa o sytuacji, w której partner jest cudzoziemcem z pełnoprawnym pobytem w Polsce (sytuacje z tym związane opisywałem w poście: W Polsce przesrane być cudzoziemcem). Chciałbym opowiedzieć Wam pewną groteskę, która tym razem związana jest ze służbą zdrowia, a raczej można byłoby rzec służbą chorą, czyli chorą służbą.
Wyobraźcie sobie, że rodzinna przychodnia wysłała mnie w pewne określone miejsce, ażeby przepisać listę szczepień dziecka z angielskiej książeczki do polskiej książeczki. Tłumaczono mi, że trzeba to zrobić jak najszybciej bo kontrole, bo sanepid, bo tamto, sramto i owamto.